Taką sobie przerwę w siedzeniu przy komputerze robiłam. Pod kocykiem, w pozycji półleżącej, niemal usypiającej. Rozmyślałam o tym i o owym, a zwłaszcza o pączku z nadzieniem toffi, jaki produkowany jest każdej nocy w naszej cukierni w Łodzi. Czyli 200 km ode mnie. SMS wysłany do brata, że potrzebuję tej łakotki, pozostał bez odpowiedzi. Dalej więc półleżałam, snując różne wizje, ale we wszystkich był ten pączek. Nagle z tego letargu wyrwało mnie pytanie Tomka: „Co chcesz zjeść?”. No co mogłam odpowiedzieć? No przecież że nie pyzy z mięsem!
Nie wiem, jak to się stało, ale po chwili pakowaliśmy się do samochodu i obmyślaliśmy, gdzie o tej godzinie będzie otwarta cukiernia. Padło na taką „za polami, za kościołem”. Mknęliśmy więc w tę stronę, beznamiętnie mijając warzywniak z jeszcze nie tak dawno upragnioną kapustą kiszoną, byliśmy świadkami wypadku, wykazaliśmy się sprytem, objeżdżając dookoła osiedle, żeby nie stać pół godziny na wyjeździe z podporządkowanej i już byliśmy pod cukiernią. A w niej… ani okrucha po pączku! Wymiotło.
Robiło się coraz bardziej niebezpiecznie późno i kurczyły się możliwości. Skierowaliśmy się więc na Bielany, królestwo hipermarketów każdej treści i jakości. Mnie już było wszystko jedno, zjadłabym każdego pączka oprócz biedronkowego i lidlowego. Ale Tomek ni stąd ni zowąd oznajmił, że po coś tę obwodnicę nam zbudowali i zrezygnowawszy z marketowych wypieków, pomknął przepisową prędkością ku najlepszej cukierni we Wrocławiu, bo jak pączki, to porządne.
Następnie przez różne niespodziewane objazdy zostaliśmy zmuszeni do zwiedzenia kilku osiedli wrocławskich, o jakich nam się nie śniło, i do objechania dookoła wiaduktu. Na dziwnym przejeździe kolejowym oczywiście trafiliśmy na przejazd trzech pociągów, w tym jednego górą, na pobliskim drugim przejeździe puściliśmy jeszcze jeden pociąg, i nareszcie trochę tracąc azymut, dotarliśmy do celu. Wpadliśmy do cukierni, by przekonać się, że o toffi w pączkach tu raczej nie słychać. Ale to nie było ważne. Na półce leżały ostatnie sztuki pączków z marmoladą truskawkową. Wzięłam cztery z pięciu dostępnych, wściekając się w międzyczasie na to, że tu cukiernie takie drogie, a ta nasza bidulka w Łodzi ma wszystko za tanie.
Na koniec postanowiłam wykonać ćwiczenie silnej woli i zaczekać z konsumpcją aż do domu, kiedy usiądę z kubkiem kawy. W połowie drogi zaczęły złośliwie pachnąć. Wtedy już wiedziałam, że zrobiłam błąd, zostawiając tego piątego pączka na półce. Pewnie nikt go już nie kupi i wróci na zwroty, i zostanie bajaderką. Ale przysięgam, że dojechaliśmy wszyscy, łącznie z pączkami, w nienaruszonym stanie.
Czas operacyjny: 1:45 godz.
Dystans: jak na mój gust ok. 45 km
Podziwiam Tomka za jego spokój i brak zdziwienia wobec moich poczynań. Nazajutrz rano zapytał tylko, czego dziś będziemy szukać. Nie wiem, muszę zajrzeć do mojej rozpiski notek, które chciałabym dodać na blog.
To następnym razem jak będziecie koło bielan i będziesz miała ochotę na paczka to polecam auchen 🙂 – osobiście smakują mu bardzo te paczki.
Ps. A gdzie niby są najlepsze paczki we Wrocku?
U Wolaka, na Na Ostatnim Groszu. Wiesz, no ponoć, ja tu od kwietnia mieszkam. 😉